Mayday, piwko się skończyło!

Jako że wybieram się na kilkudniową wyprawkę żeglarską po jeziorze Titicaca, postanowiłem wam zostawić przed wyjazdem nieco dłuższą historyjkę z jednego z wcześniejszych wypadów. Nie czytajcie więc wszystkiego na raz, bo przez następne dziesięć dni nie będzie nowych wpisów.

 

bol111

Dla każdego nadchodzi prędzej czy później chwila, w której musi zaakceptować swoją słabość. W moim przypadku jest to choroba górska. Najprawdopodobniej udałoby mi się uniknąć chorowania na nią aż cztery razy, ale od zawsze byłem y lekka uparty. Więc musiałem ogłosić kapitulację przed szczytami sięgającymi ponad 5700 metrów n.p.m.–w przypadku Boliwii większość gór poniżej tej wysokości kwalifikuje się bardziej na wędrówki niż chwalebne zdobywanie szczytów. Mając wizję narodzin następnego nordic walkera przed oczami, zdecydowałem się na poszukanie nowego zajęcia. Było dostępnych kilka opcji, ale życie zadecydowało za mnie: Na imprezie w La Paz spotkałem miłego Niemca z Bremy borykającego się na krótko przed wyjazdem z Boliwii z niezwykle poważnym problemem: Jak tu sprzedać na szybko żaglówkę. W skrócie więc (dłuższa wersja tutaj: http://el-polaco.com/cztery-piwa-dwa-kieliszki-wina-zaglowka): Równy miesiąc później – i biedniejszy o dwa tysiące dolarów – zostałem dumnym właścicielem drewnianej, 6-metrowej żaglówki na jeziorze Titicaca. I to zbudowanej nie przez byle kogo, ale przez braci Catari, którzy w 1968 roku pracowali z Jaquesem Cousteau.

W Huatajata znajduje się, poza restauracjami oferującymi pstrąga, najwyżej położona marina świata. Tak przynajmniej twierdzą jej właściciele. No cóż, moja żaglówka tam nie stacjonuje. Schowana jest w trzcinie jakieś 400 metrów na południe. Członkowstwo w zacnej marinie kosztowałoby mnie prawdopodobnie więcej niż sama żaglówka. Więc zdecydowałem się na żywot pirata na 3800 metrach wysokości na granicy między Boliwią a Peru – bardzo lubianej zresztą przez przemytników gazu i narkotyków. Jezioro Titicaca jest jakieś 73 razy większe od Śniardw, a część na której mam łódkę jest mniej więcej rozmiarów Jeziora Bodeńskiego. Ale istnieje pewna różnica między tymi jeziorami europejskimi a Jeziorem Titicaca: rzadko kiedy widziałem więcej niż 3-4 inne łodzie.

Trzy razy byliśmy nawet jedyną żaglówką. Za ostatnim razem dowiedzieliśmy się (niestety) dosyć szybko dlaczego.

Jak zawsze przed wypłynięciem spytałem się miejscowych, jakiej to pogody oczekiwać. Pogoda miała być super, załodze (dwóch Holendrów, Boliwijka i ja) dopisywał humor, wiaterek wiał idealny, a piwko było schłodzone.

potrafi sie zachmurzyc

Godzinę później sytuacja nieco się zmieniła: Na niebie pojawiły się ciemne chmury, załoga zaczęła się martwić, wiatr wzmagał się powodując coraz to większe fale, a piwko….no cóż, piwko się skończyło.

Nie byłoby tak źle gdyby tylko nie fakt, że prawo Murphiego przeszedło tym razem samo siebie. Właśnie w chwili gdy komenda do zrefowania (musiałem się pochwalić chociaż znikomą znajomością zasad żeglugi zanim historia obierze swój nieunikniony kierunek) żagli opuszczała mój mózg i wybierała się w kierunku języka, uderzył w nas szkwał i tak na dzień dobry uszkodził maszt. Jedna z want została wyrwana z burty i przez to została uszkodzona podstawa masztu. Zostaliśmy więc zmuszeni do opuszczenia żagli i odpalenia silniczka, aby wrócić w hańbie i oparach benzyny do portu.

Na szczęście byłem na tyle inteligenty, żeby kupić żaglówkę z małym ale wiernym silnikiem. Więc z pewnym siebie uśmieszkiem na ustach pociągnąłem za linkę. I jescze raz. I ponownie. Pół godziny później nie byłem w stanie podnieść pustej puszki po piwie, ale silnik jak milczał, tak milczał (mimo że podczas porannej próby przed wypłynięciem zadziałał idealnie). Wiatr za to zmienił kierunek i zaczął spychać nas w kierunku środka jeziora. Na szczęście mieliśmy dwóch inżynierów na pokładzie. Niestety wiedzieli może, jak postawić linię produkcyjną zabawek z drewna, ale nie, jak naprawić silnik spalinowy. Więc zamiast silnika naprawiliśmy prowizorycznie nasz drewniany maszt i postawiliśmy foka, żeby móc chociaż trochę manewrować. Dzięki temu wrócił też humor załogi – przynajmniej częściowo.

W zaistniałej sytuacji mieliśmy dwie opcje: Płynąć z wiatrem na jedną z zamieszkałych wysepek i wynająć tam motorówkę, która by nas doholowała do brzegu. Albo zadzwonić po Boliwijską Straż Wybrzeża. Pierwsza opcja odpadała, jako że musieliśmy wrócić tego samego dnia do La Paz. Ale z drugą też był drobny problem: W Boliwii nie ma czegoś takiego jak Straż Wybrzeża.  Zadzwoniłem więc do Don Ramon Catari opisując nasz drobny dylemat: Bez głównego żagla, bez silnika, ale za to po środku wzburzonego jeziora.

Don Ramon Catari nie zwlekał z wynajęciem małej motorówki, która miała nas doholować do Huatajata. Godzinę później nadal byliśmy jedyną łodzią na jeziorze. Zadzwoniłem więc ponownie. Jak się okazało, akcja ratunkowa została zorganizowana tak szybko, że właściciel motorówki dopiero po wypłynięciu zorientował się, że nie napełnił baka. Do tego doszedł do wniosku, że te fale to nie dla jego łodzi, więc zawrócił.

lodz rybacka plynaca ku jednej z wysp

Biorąc pod uwagę te nowe informacje, zdecydowałem się na podpłynięcie bliżej wysepek znajdujących się pośrodku jeziora. Ale Don Ramon nie marnował czasu i już miał zorganizowaną większą motorówkę. Godzinę później pojawiła się piękna, biała, 10-metrowa łódź snująca w naszym kierunku. Może nie tak szybko jak w Słonecznym Patrolu, ale było nam to w tej chwili szczerze obojętne. Szczególnie po tym jak wiatr uszkodził też foka. Udało nam się go naprawić, ae wycieczka na jedną z wysp zaczynała być poważną opcją.

Ale motorówka już przygotowywała się do podejścia wzdłuż burty – i nagle zrozumieliśmy dlaczego podchodziła tak ostrożnie. Na pokładzie znajdowała się jeszcze grupa turystów z Boliwii i Francji. A więc tak to się miało wszystko zakończyć: Ratunek i hańba w jednym. Już widziałem hit na YouTubie – „żeglarz na jeziorze Titicaca za głupi by wrócić do portu”. Ale w tym przypadku fale okazały się przydatne – nikomu na pokładzie motorówki nawet nie przyszło do głowy by to wszystko nagrać – mieli inne zmartwienia…

Moja dzielna załoga bez zastanowienia posłuchała jednego z Francuzów i nie czekając na komendę przeszła na większą łódź. W zamian córka Dona Ramona przeskoczyła na moją żaglówkę i zgrabnie zajęła się najtrudniejszą częścią manewru – przywiązaniem liny holowniczej. Francuz ponaglał również mnie do przejścia na motorówkę, ale odmówiłem mu zdecydowanie (i z lekka obrażony). Póki moja łódź unosiła się na wodzie, nie miałem zamiaru opuszczania jej. Usiadłem więc za sterem, starając się zachować resztki godności. Bez dalszych przygód dotarliśmy późnym popołudniem do Huatajata…

 

P.S. No cóż, spróbowałem tej paralotni. I nawet nie miałem zbytnich problemów ze zignorowaniem wszelkich instinktów samozachowawczych i pobięgnięciem w kierunku przepaści – ale zamiast wznieść się ku słońcu, polecieliśmy w kierunku skał. Filmik z zajścia:

YouTube Preview Image

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *